Pierwszy raz spotkałem Gurudżiego jesienią 1988 roku, podczas mojego pobytu w Instytucie. Przebywałem tam już od paru miesięcy uczęszczając na zajęcia z Gitą i Praszantem. Widywałem Go codziennie podczas zajęć i praktyki, ale poza wymianą kilku zdań nie miałem z nim bliższego kontaktu. Zresztą Gurudżi był srogi i niedostępny - tak przynajmniej wtedy mi się wydawało. Aż pewnego dnia (było to po wypadku Praszanta) Gurudżi przejął jego klasy.
I zaczęło się moje spotkanie z Guru.
Pierwsze zajęcia, pierwsze kopniaki i uderzenia, pokrzykiwania, olbrzymia intensywność, niesamowity żar przekazu, lęk, strach, pot, ból - i w tym wszystkim COŚ, co pchało mnie na kolejne zajęcia. Kilka tygodni, które wstrząsnęły moim dotychczasowym światem.
Potem było już "łatwiej". Trochę mniej potu, bólu, a więcej wewnętrznego światła i zrozumienia. Było to jak przysłowiowe wypalanie glinianego garnka w ogniu praktyki.
Gurudżi nie czekał na nikogo. To uczeń miał pokazać, że jest zdecydowany podążać za nauczycielem i nie dać się zwieść pozorom i "poddać się wypalaniu". Wtedy Gurudżi pokazywał inne oblicze. Z ognia wypalającego stawał się ogniem łagodnym i ciepłym.
Wielokrotnie przychodził do mnie w snach. W jednym z nich wędrowałem z Gurudżim i spotkaliśmy Jana Pawła II. Obydwaj przywitali się bardzo serdecznie i papież powiedział do Gurudżiego "zobacz czego się ostatnio nauczyłem". Szybko ściągnął swoje szaty i z lekkością zrobił Mandalasanę. Patrzyłem na to pełen zachwytu.
Odszedł człowiek, który wskazał nam ścieżkę może niezbyt łatwą, wymagającą stałej uwagi, ale jednocześnie prostą i głęboką. Ale czy odszedł? Ostatnio Gurudżi powiedział - odchodzę z tego świata, ale gdyby moi uczniowie potrzebowali mnie, aby im coś wyjaśnić, to pojawię się znowu.
Dziękuję Gurudżi.
Prawda nie umiera.