Usłyszałam o Faequ, kiedy praktykowałam jogę już kilka lat. Ze cztery, może pięć. Słyszałam, że jest bardzo wymagający, bezkompromisowy, że jest surowym i bezwzględnym egzaminatorem. Opowiadano mi o intensywnych warsztatach, które prowadzi co roku na południu Francji, w Blacons. Ponieważ był to czas, kiedy zaczynałam uczyć i mój głód wiedzy i praktyki jogicznej był ogromny i wciąż nienasycony, postanowiłam wyruszyć na głębokie wody oceanu jogicznego.
I tak, w środku lata, trafiłam do krainy o wielkiej urodzie: przedgórze Alp, majaczące na horyzoncie szczyty, wspaniała natura, małe miasteczka i wioski ze starymi, średniowiecznymi, kamiennymi domkami, pola porośnięte zielskiem pachnącym jak zioła prowansalskie, uśmiechnięci ludzie żyjący spokojnym życiem, jakby czas cofnął się o kilka stuleci.
Praktyka w Blacons była owszem intensywna, Faeq wymagający, ale w jego surowości było dużo współczucia i wyrozumiałości. Powiedziałabym nawet miłości. Pod warunkiem, że widział prawdziwe oddanie i zaangażowanie. A trzeba przyznać, że potrafi prześwietlić człowieka na wylot. Nie wiem, czym my Polacy sobie na to zasłużyliśmy, ale mamy u Faeqa specjalne względy. Zawsze uważał nas za gorliwie i szczerze praktykujących (nie wiem, czy dalej tak jest ;-)), oddanych jodze i zawsze darzył dużą sympatią.
Moją bolączką były zawsze sztywne biodra. Dobrze wspominam sytuację, która wydarzyła się pewnego dnia, kiedy praktyka oscylowała wokół pozycji lotosowych. Na sali znajdowało się około 120 osób, wszyscy pięknie wydłużeni pochylali się do nogi prostej w ardhabaddhapadmapaścimottanasanie, mając nogę lotosową bezpiecznie wspartą na ziemi. Ja z cierpieniem na twarzy, kolanem pod pachą ledwo mogłam wysiedzieć prosto. Na sali zobaczyłam jeszcze dwie osoby tak jak ja zmagające się w desperacji z pozycją. Ogarnął mnie brak nadziei na to, że kiedykolwiek sytuacja się zmieni. Faeq odgadując moje myśli podszedł do mnie i ze spokojem, ojcowskim uczuciem, ale i pewnością, której nie mogłam nie zaufać powiedział: "It will come, Ewa, it will come". Kilka lat później zaczęłam robić lotosy, choć wydawało mi się, że jestem przypadkiem beznadziejnym. Pamiętam jego słowa jak dziś i kiedy widzę moich uczniów, którzy jak ja, nie mają nadziei na otwarcie swoich bioder opowiadam im tą historię. Zaufałam i słowo stało się ciałem.
W pamięci utkwiła mi też inna historia. Podczas poobiedniej przerwy, pomiędzy zajęciami panowała bezwzględna cisza. Faeq odpoczywał. Zajęcia zaczynaliśmy codziennie o 7.00 rano i praktykowaliśmy 8, czasem 9 godzin dziennie. Ta chwila popołudniowej sjesty była niezbędna, by mógł się zregenerować i sam popraktykować. To był czas dla niego. W dniu mojego powrotu do Polski czekałam przed Zamkiem (w którym Faeq i większość praktykujących mieszkała) na swój autobus. Gdybym nie zdążyła, straciłabym moje dalsze połączenia. Z jakichś względów czas pod cieniami dostojnych platanów, w miłym towarzystwie, niepostrzeżenie minął … za szybko. Upojona ostatnimi haustami pachnącego ziołami powietrza, zagadałam się. Ogarnęła mnie panika, trzeba biec, zbierać bagaże, krzyczeć, by inni mi pomogli, zatrzymując autobus. Na ten rumor, który przerwał błogą ciszę popołudnia, Faeq wyglądnął ze swojego okna, pod którym akcja się toczyła. W mgnieniu oka zorientował się, czego sytuacja dotyczy i zamiast zgromić mnie za naruszanie spokoju, posłał serdeczny uśmiech i wypowiedział słowa pożegnania i błogosławieństwa na drogę. Taki właśnie jest Faeq. Trzymający dyscyplinę, ale jednocześnie wyrozumiały i kochający. Jak dobry ojciec.
Nie zapomnę też, jak mówił o nas leżących w siawasanie. Kiedy rysy twarzy łagodnieją, twarz staje się miękka a my zatapiamy się w błogiej ciszy, jesteśmy jak anioły. I nimi jesteśmy, choć nie każdy sobie to uświadamia. On uwielbia ten moment ciszy, kiedy każdy dotyka boskości w sobie.